niedziela, 22 lipca 2018

PiS w trybie wyborczym

Bez oddolnego nacisku „dobra zmiana” zamieni się w najlepszym razie w „mniejsze zło” - a przecież nie o to chodziło.

I. Czas „ciepłej wody”

Jak powiadają wtajemniczeni, Jarosław Kaczyński zarządził przestawienie PiS-u w tryb wyborczy, co oznacza w praktyce wyciszenie najbardziej kontrowersyjnych tematów – i to kto wie, czy nie do końca kadencji, albo i dłużej. Determinuje to kalendarz: jesienią mamy wybory samorządowe, a wiosną następnego roku odbędą się wybory do europarlamentu. W tymże 2019 r. czekają nas także absolutnie kluczowe wybory parlamentarne, no i wreszcie w 2020 r. będziemy mieli wyścig o prezydenturę – najprawdopodobniej z Andrzejem Dudą ubiegającym się o reelekcję. To ostatnie, szczerze mówiąc, wywołuje u mnie mieszane uczucia – Beata Szydło chyba już definitywnie poszła w odstawkę i czeka ją honorowe (za to lukratywne) zesłanie do Parlamentu Europejskiego. Szkoda.

W każdym razie, przed nami długi okres ocieplania wizerunku, łagodzenia kantów i unikania konfrontacji oraz podkreślania sukcesów, głównie gospodarczych. Czas więc przygotować się na pisowską wersję polityki „ciepłej wody w kranie” (inna sprawa, że w odróżnieniu od poprzedników, partia rządząca akurat ma się czym pochwalić). Zwiastunem powyższego może być wypowiedź posłanki Joanny Lichockiej podczas spotkania z wyborcami w Radomiu, że kwestia repolonizacji mediów najprawdopodobniej będzie musiała poczekać do następnej kadencji. Zatem, pora ogłosić koniec sezonu – a skoro tak, to już dziś, na ponad rok przed wyborami sejmowymi, można się pokusić o podsumowanie pierwszej kadencji rządów „dobrej zmiany”.


II. Lista błędów i zaniechań

Nie ukrywam, że zajmę się głównie listą porażek, rozczarowań i zaniechań – bo sukcesami władza pochwali się sama, również poprzez sponsorowane hojnie media. Generalnie, „potencjał rewolucyjny” partii rządzącej okazał się o wiele mniejszy niż można się było spodziewać i szybko wytracił impet w konfrontacji z systemowym oporem III RP, wpływami różnych lobbies, ośrodkami zagranicznymi tudzież własnymi ograniczeniami.

Jednym z symboli bezradności stała się sprawa frankowiczów niemiłosiernie dojonych przez banki. Tu swoją siłę pokazało lobby finansowe przy cichym poparciu Mateusza Morawieckiego – najpierw jako „superministra” od gospodarki, obecnie zaś premiera. Od początku scedowano problem na prezydenta Dudę, który wtedy po raz pierwszy pokazał, że jest politykiem ulepionym z miękkiej gliny. Bombardowany wizjami zapaści sektora bankowego, w kolejnych wersjach ustawy de facto zrezygnował z odwalutowania produktów frankowych (nazywanie tego czegoś „kredytami” jest nieporozumieniem, są to bowiem w istocie długoterminowe produkty spekulacyjne wysokiego ryzyka). Kropkę nad „i” postawił w jednym z wywiadów Jarosław Kaczyński zalecając frankowiczom, by dochodzili swego w sądach – co robili i robią bez tych światłych porad. Obecnie ustawa znajduje się w sejmowej podkomisji i zapewne tam już pozostanie. Trzeba dodać, że problem ten został załatwiony w szeregu krajów (z Węgrami na czele) i jakoś nigdzie nie zakończyło się to finansową katastrofą.

Ciekawą sprawą jest schizofreniczne podejście do imigracji, o czym pisałem przed tygodniem. Z jednej strony rząd twardo sprzeciwia się narzucanym nam przez Niemcy i UE kwotom migracyjnym, z drugiej zaś sprowadza niemal dwumilionową rzeszę migrantów zarobkowych stosując coraz to nowe udogodnienia i otwierając się na kolejne kraje, w tym również muzułmańskie. W tej chwili natomiast trwają prace nad przepisami mającymi ułatwić osiedlanie się migrantów ekonomicznych na stałe wraz z rodzinami. W efekcie, jesteśmy dziś światowym liderem jeśli chodzi o sprowadzanie cudzoziemskich pracowników i szykujemy sobie podobny scenariusz, jakiego doświadczyły kraje Europy Zachodniej. Tu rząd stał się zakładnikiem lobby biznesowego pragnącego utrzymać model bazujący na taniej sile roboczej. Zapłacą za to kolejne pokolenia zmuszone do egzystencji w „multikulturowym” tyglu.

Z powyższym jaskrawo kontrastują zaniechania wobec Polaków z Litwy i Ukrainy poddawanych przy naszej bierności konsekwentnej polityce wynaradawiania. Można wręcz odnieść wrażenie, że nasi rodacy są dla rządzących zawadą w budowaniu „strategicznych relacji” z Wilnem i Kijowem. O ściąganiu repatriantów z obszarów dawnego ZSRR szkoda w ogóle mówić. Podobnie, prócz gołosłownych zachęt nie zrobiono niemal nic, by zachęcić do powrotu falę emigrantów z ostatnich lat. Skutkiem jest swoista „podmiana populacji” - w miejsce tych co wyjechali przyjmujemy Ukraińców, a także coraz liczniejszych przybyszy z innych państw.

Tu dochodzimy do wiecznie żywej giedroyciowskiej mitologii politycznej. Jedyna zmiana w stosunku do poprzednich ekip, to wymuszone oddolną presją społeczną pewne utwardzenie polskiego stanowiska w kwestiach historycznych, czego symbolem była sejmowa uchwała wreszcie nazywająca po imieniu kresowe ludobójstwo dokonane przez banderowców na Polakach. Jednak w pozostałych sprawach wciąż popieramy Ukrainę „za bezdurno” - dając jej obywatelom pracę, otwierając rynek dla produktów rolnych czy bezwarunkowo wspierając politykę Kijowa i udzielając ukraińskiemu bankrutowi pomocy ekonomicznej. Nakłada się na to jednostronna polityka zagraniczna skutkująca podległością wobec „bezalternatywnego” hegemona, czyli USA – przypomnę, że sami w ten sposób pozbawiamy się pola manewru, co może się na nas srogo zemścić, chociażby w przypadku, gdy Stany Zjednoczone znów postanowią zrobić „reset” w relacjach z Rosją. Na osłodę mamy krzepiące bajki George'a Friedmana o Międzymorzu.

Kolejna porażka, to niedawna rejterada w sprawie przypisywania Polsce i Polakom współodpowiedzialności za Holocaust. Okazało się, że stosowne ustawy musimy przedkładać do uprzedniej akceptacji naszych „strategicznych partnerów” czyli Izraela, żydowskiej diaspory oraz Stanów Zjednoczonych. W tej sytuacji nie dziwi, że leży również nasza polityka wizerunkowa. W przypadkach szkalowania Polski w zagranicznych mediach ograniczamy się do dyplomatycznych not, które albo są uwzględniane przez redakcje, albo nie. Nie ma systemowej współpracy z kancelariami prawnymi w USA czy Europie Zachodniej, a co za tym idzie – nie ma też procesów. O bezradności Polskiej Fundacji Narodowej aż żal wspominać. Na dodatek hojnie sponsorujemy antypolskie jaczejki w rodzaju muzeum POLIN. Odesłanie do zamrażarki projektu ustawy reprywatyzacyjnej pod jawną presją organizacji „przemysłu holokaust” dopełnia ponurego obrazu.


III. „Dobra zmiana” czy „mniejsze zło”?

Do powyższego można by dodać jeszcze stopniowo kastrowaną reformę sądownictwa (tu szczególne „podziękowania” dla prezydenta Dudy) i kilka innych spraw, jak wspomniana na wstępie rezygnacja z repolonizacji mediów, zaniechanie publikacji aneksu do raportu o rozwiązaniu WSI, wyciszenie niemieckich reparacji za II Wojnę Światową czy wyrzucenie do kosza nowego Kodeksu Pracy, który miał „odśmieciowić” rynek zatrudnienia. A wszak wszystkie te kwestie cieszyły się i cieszą poparciem wyborców – trzeba było jedynie determinacji by je przeprowadzić. Tej jednak najwyraźniej zabrakło – i ciekaw jestem, czy po 2019 r. znajdzie się słynna „wola polityczna” by naprawić zaniechania, czy też PiS ostatecznie zamieni się w typową partię „tłustych kotów” okraszających swe kunktatorstwo patriotyczną retoryką.

Żeby być sprawiedliwym – są też i sukcesy. Udało się w znacznej mierze uszczelnić system podatkowy i poprawić kondycję budżetu państwa, dzięki czemu są pieniądze na sztandarowy program „500+”. Warto zauważyć, że ma on walor nie tylko socjalny, ale również godnościowy. Generalnie, rządy PiS to w warstwie symbolicznej dowartościowanie spychanych dotąd na margines i stygmatyzowanych grup społecznych, co zresztą elity III RP odczuły bodaj najboleśniej. I jeżeli z kolejną kadencją „dobrej zmiany” wiążę jakieś nadzieje, to dlatego, że właśnie ów obudzony elektorat może stać się skuteczną, oddolną ostrogą mobilizującą władzę do działania. Inaczej „dobra zmiana” zamieni się w najlepszym razie w „mniejsze zło” - a przecież nie o to chodziło.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 29 (20-26.07.2018)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz