niedziela, 22 lipca 2018

Guy Verhofstadt: liberalny bolszewik

Verhofstadt jest ucieleśnieniem systemu unijnej biurokracji – takim wyżywającym się na mównicy kieszonkowym, liberalnym Hitlerkiem.


I. Kieszonkowy Hitlerek

Mamy szczęśliwie za sobą kolejną odsłonę „grillowania Polski”. Podczas rytualnej pogaduchy w Parlamencie Europejskim premier Morawiecki opowiedział europosłom o istotnych problemach Europy (kryzys migracyjny, raje podatkowe okradające inne państwa, dominacja kapitału nad pracą przejawiająca się w malejącym udziale płac w PKB – i takie tam, pomniejsze sprawy). Rzecz jasna, eurodeputowanych to nie interesowało. Nie takie mieli zadanie. Ich zadaniem było wyrażać troskę o stan polskiej praworządności – więc uwijali się niczym dobrze odkarmione pszczółki. Warto przy okazji nadmienić, iż debata miała dotyczyć przyszłości Unii Europejskiej. Może eurodeputowani nie mieli na ten temat nic do powiedzenia? Może nie dostali instrukcji? Mieli za to wyraziste wytyczne co do polskiej praworządności. Najwyraźniej taki teraz rozkaz, by krytykować - więc krytykują, wykazując się przy tym heroiczną odpornością na wszelkie argumenty.

Nie mogło wśród nich zabraknąć niejakiego Guya Verhofstadta. Ów Guy raczył pouczyć naszego premiera, że „UE to nie jest bankomat”. Szkoda, że polski premier nie odwinął się tekstem, że to Polska od trzydziestu bez mała lat jest bankomatem zagranicznych firm, golących nas do gołej skóry poprzez wyprowadzanie z Polski „prawem i lewem” nieopodatkowanych zysków. Znamy zresztą naszego kolegę Guya, prawda? To przewodniczący frakcji liberałów w Parlamencie Europejskim. Do Polski i Polaków nic nie ma - pod warunkiem, że Polską rządzą ci, których ON akceptuje. Gdyby rządziła Platforma, siedziałby cicho i miałby głęboko w poważaniu polską praworządność. Ale PiS to dla zideologizowanej euro-szczujni ciało obce, więc Guy bredzi o „nazistach” i „suprematystach” na Marszu Niepodległości (przy czym, jakoś wcześniej go nie poruszały policyjne prowokacje i zatrzymania podczas Marszów za czasów PO, „rozgrzane sądy”, a nawet skandaliczne wybory samorządowe w 2014 i procesy protestujących w PKW).

Dzieje się tak dlatego, że Verhofstadt jest ucieleśnieniem systemu unijnej biurokracji – takim kieszonkowym, liberalnym Hitlerkiem wyżywającym się na mównicy. Uosabia kwintesencję brukselskiego liberalnego antydemokratyzmu: rządzić mamy my i ludzie przez nas akceptowani, a jeśli nie – to nauczymy buntowników moresu. A jeżeli Europa stoi przed jednymi z największych zagrożeń w historii? A co mnie to – odpowiada Guy – grunt, że wraz z koleżankami i kolegami w liczbie kilkudziesięciu płci porobimy się z radochy, że w Strasburgu i Brukseli obsobaczyliśmy „polskich faszystów”. Nikt nam nie wyskoczy tu z „reakcyjną kontrrewolucją”! (poważnie, takiego stalinowsko-bolszewickiego sformułowania odnośnie sytuacji w Polsce użył uchodzący za „konserwatywny” niemiecki „Die Welt”).


II. Demoliberalna dyktatura

Wglądając w otchłań swej duszy, muszę sam siebie szczerze zapytać: czemu ja tego gnoja jakoś tak aż do trzewi nie znoszę? Czy Verhofstadt jest niebezpieczny? Nie. Tak jak nie jest niebezpieczny upierdliwy pryszcz na tyłku. Po prostu jest w nim coś takiego, że na jego widok ma się ochotę dać mu w mordę. Ma w sobie ten specyficzny rodzaj oślizgłości i irytującej krzykliwości na widok których normalnemu człowiekowi zwierają się pięści. Drobny cwaniaczek zgrywający jakiegoś euro-Katona o moralności precyzyjnie utkanej z intelektualnego łajna. Odnosi się wrażenie, że zamiast mózgu, serca i duszy ma jedynie stertę śmierdzącego nawozu nad którym brzęczą muchy - i to brzęczenie wydobywa się przez jego usta pod postacią kolejnych antypolskich tyrad. Istny pomniejszy sługa Belzebuba, władcy much, jakich ten akurat demon ma w unijnych instytucjach wielu. Podobne odczucia miałem w przypadku Martina Schulza - kolejnego „nic” nadętego neo-marksitowskim gazem połączonym z poczuciem własnej ważności.

Ktoś im to wszystko zrobił. Ktoś im nakładł do łbów ten liberalny bolszewizm. I tutaj należy przywołać upiory Altiero Spinelliego i Antonio Gramsciego. Gramsci myślał kulturowo, zaś Spinelli - instytucjonalnie. Oba te prądy połączyły się w formie współczesnej Unii Europejskiej, z kastą niewybieralnych mandarynów „wiedzących lepiej” na czele. Zaś od zarania komunizmu nad swoimi podopiecznymi na Zachodzie czuwały kolejno: CzeKa-GPU-OGPU-NKWD-KGB-FSB (wraz z równoległymi mutacjami GRU) - troskliwie pielęgnując swych protegowanych i wszystko, co w przyszłości się wyrodzi z tego skrupulatnie nadzorowanego ideologicznego zamtuza. Punktem kulminacyjnym była „rewolucja” roku '68. Te stada zainfekowanych w latach 60' mózgową kiłą zombies, tudzież ich uczniowie oraz pobratymcy, rządzą dziś Europą. Ich produktem jest Verhofstadt - a że musi się odwdzięczyć za dokooptowanie do grona wybrańców, więc się wykazuje.

Istotę powyższej hodowli kadr doskonale oddał Wiktor Suworow w książce „GRU. Radziecki wywiad wojskowy”. Oddajmy mu na chwilę głos:

Omawiając rozmaite rodzaje agentów, czyli obywateli wolnego świata, którzy w ten, czy inny sposób sprzedali się GRU, nie można pominąć jeszcze jednej ich kategorii, najbardziej ze wszystkich obrzydliwej”. O kogo chodzi autorowi? Chodzi mu o niejakich „gawnojedów” („gównojadów”), czyli „członków wszelkiej maści Towarzystw Przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, działaczy organizacji pacyfistycznych (z ruchem na rzecz jednostronnego rozbrojenia na czele), Zielonych i innych postępowych radykałów. (...)

Nikt ich nie werbował, bo i po co – i tak robili, co im się kazało. Zwykle chodziło o jakieś drobiazgi: informacje o sąsiadach, współpracownikach, czy znajomych, czasem o zorganizowanie przyjęcia z udziałem kogoś interesującego GRU. Po przyjęciu GRU oficjalnie takiemu dziękowało i kazało zapomnieć o wszystkim. Gównojad to dobrze wychowany osobnik – zapominał wszystko i to natychmiast, ale GRU nigdy nie zapomina…

Z czasem wielu gównojadów się ustatkowało. Osobnicy ci, zamieniwszy porwane dżinsy na garnitury od najlepszych krawców, zasiadają obecnie w gustownie urządzonych gabinetach, piastując często wysokie funkcje państwowe. Nie pamiętają już »szlachetnych« porywów młodości, lecz tylko do czasu…”.


III. Liberalny faszyzm

Oczywiście, pan Verhofstadt, by zachować towarzyszące mu nieustająco dobre samopoczucie, uporczywie nie dostrzega własnej nicości. Panu Verhofstadtowi wydaje się, że ma władzę zdolną ukorzyć jakichś polskich nie-liberalnych podludzi. Narzucić im swą wolę. To jest współczesna odmiana liberalnego faszyzmu. Trawestując Mussoliniego: „Wszystko w Unii, nic poza Unią, nic przeciwko Unii”. Zaś o tym, co jest w Unii, co poza nią, a co przeciwko - ma decydować Wielka Faszystowska Rada Euromandarynów uzupełniająca się przez kooptację (a za jej plecami rozliczne, powiązane ze sobą lobbies - i wypadkową ich interesów są unijne decyzje oznajmiane nam ustami kasty „oświeconych” pod postacią dyrektyw i zleceń).

Pan V. naprany podczas obróbki edukacyjno-politycznej postępackimi miazmatami kojarzy powyższe raczej mętnie - ale jest tak ukształtowany, że instynktownie wie z jakiej śpiewać partytury. A że za podążaniem zgodnie z bodźcami jest nagradzany odpowiednimi konfiturami i ślini się na ich widok, niczym jakaś demoliberalna ofiara eksperymentów akademika Pawłowa - to tym zajadlej szczeka, gdy czuje dla tychże konfitur zagrożenie. Po prostu, osobisty dobrobyt skojarzył mu się z liberalno-faszystowskim-neomarksizmem - i nawet pałą mu tego ze łba nie wybijesz. W postaci Verhofstadta otrzymujemy dialektyczne kuriozum syntetyzujące pozornie odmienne doktryny: liberał (obyczajowy), marksista rewolucjonizujący Europę na swą modłę i totalniacki faszysta nie tolerujący nawet cienia polityczno-światopoglądowego pluralizmu.

Zapytam więc manierą stalinowską: „co, towarzysze, wyłazi w sumie z tego ideologicznego napięcia połączonego z żądzą zysku i władzy? Otóż, towarzysze, z tego kuriozalnego połączenia wyłazi zawsze bolszewik. I dlatego lubimy towarzysza Verhof... mimo jego różnych słabości, albowiem towarzysz Verhof... jest nam elementem mentalnie bliskim. I dlatego właśnie, towarzysze, takich poputczików winniśmy pielęgnować”. Sądzę, że tak powiedziałby tow. Stalin na zjeździe kom-partii i otrzymałby szczere oklaski za wnikliwą diagnozę osobowości tow. Verhofstadta. Co nie znaczy, że w późniejszym etapie nie kazałby tow. Verhofstadta rozstrzelać - tak jak nie omieszkał rozwalić hurtowo swojej Międzynarodówki wraz z wypróbowanymi towarzyszami z KPP.

Ja mam skromniejsze marzenie - ot, takie, że jeżeli już w europarlamencie są jacyś nasi deputowani, to tak po staropolsku należałoby tę kanalię V. wypłazować... ewentualnie obić mordę szpicrutą. Nie, wróć, rozpędziłem się. O czym tu marzyć, żeby współczesny Polak władał szablą... i szpicrutę miał na podorędziu, by rozprawiać się z bolszewikami w swoim otoczeniu... No to, po chłopsku - jakiś dobrodziej mógłby przefasonować mu gębę, tak żeby przez jakiś czas zamiast pohukiwać z mównicy tylko bezsilnie się ślinił przez zdrutowaną szczękę. I spijał swoje tłuste euro-rosoły przez słomkę. Bez makaronu.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 14 (18-31.07.2018)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz