niedziela, 11 września 2011

PiS a mediodajnie


PiS do utrzymania „słupków” nie potrzebuje mediodajni. To mediodajnie potrzebują PiS-u do urządzania seansów nienawiści.



I. Medialna telenowela z mordobiciem


Historia relacji Prawa i Sprawiedliwości z wiodącymi mediodajniami, zwłaszcza elektronicznymi, służącymi nieodmiennie opcji beneficjentów i utrwalaczy III RP, to swoista telenowela, pełna gwałtownych rozstań, powrotów, dąsów, swarów i jednostronnych pojednań. Z telenowelą łączy ją jeszcze to, że po przegapieniu iluś tam odcinków, widz może spokojnie na powrót włączyć się w oglądanie i nadal jest „w temacie”.


Tymczasem, jedyne co powinien zrobić PiS, to konsekwentnie owe mediodajnie olać, wyjaśniwszy uprzednio czytelnie co jest przyczyną tak radykalnej decyzji. Kontakty z nimi nie przysparzają bowiem partii żadnego pożytku, ba – śmiem twierdzić, że są przeciwskuteczne. Przecież gołym okiem widać, że zaproszenie „pisowca” do studia ma służyć tylko jednemu – wyśmianiu, spostponowaniu, rzuceniu absurdalnych oskarżeń – słowem, przemysł pogardy na żywo i w powtórkach, 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, żeby odbiorcom się utrwaliło.


Dotyczy to zarówno programów w konwencji jeden na jeden, jak i w szerszej formule, gdzie redaktor prowadzący wspólnie z politykami z innych opcji skupia się na dowalaniu jakiemuś Cymańskiemu. Kto widział w akcji red. red. Lisa, Kuźniara, Olejnik, czy innych skoszarowanych i rzucanych następnie na różne odcinki frontu cyngli, ten wie o czym mówię. Ale samo mordobicie jest jedynie wstępem, potem bowiem, już w gronie odpowiednio dobranych publicystów, następuje faza druga – zapodaje się wyrwany z kontekstu cytat z "pisowca", po czym następuje roztrząsanie: no jak on mógł tak powiedzieć, to groźne i żałosne zarazem, no – wyobraźcie sobie, jakie fackelzugi będą urządzać jak dopuścimy do recydywy IV RP, co świat powie na to...


Słowem, banda dresów po skopaniu przechodnia idzie na piwo i rechocze, jak ten frajer fajnie stękał, krztusił się krwią i pluł zębami. Ale, dochodzą do wniosku dresiarze, po co ten frajer gardłował wcześniej, że z chuliganami trzeba zrobić porządek, a potem sam władował się nam na dzielnicę?


No właśnie. Warto? Moim zdaniem, nie warto.


II. Rozstania i powroty


Teraz cofnijmy się do prehistorii, czyli do lipca roku 2008, kiedy to PiS ogłosiło bojkot TVN, formalnie po jakimś kolejnym wyskoku tej stacji, ale w sumie „za całokształt”. Bojkot trwał pół roku – do stycznia 2009. W tym czasie słupki poparcia dla partii nie drgnęły – ani na plus ani na minus. Okazało się, że obecność w Tusk Vision Network nie jest PiS-owi do niczego potrzebna. Ciekawa była reakcja WSI24, która oficjalnie podśmiewając się i bagatelizując bojkot, wysyłała jednocześnie zawoalowane sygnały: no co wy, wróćcie, przecież nic wam nie zrobimy... Niestety, wpływowa wówczas w partii grupa „spinek” od Bielana i Kamińskiego, uzależnionych od kamer i dlatego bardzo cierpiących na tzw. „syndrom odstawienia”, doprowadziła do przerwania bojkotu, zaś TVN po króciutkim okresie względnego umiarkowania, wróciła do starego, dobrze znanego modus operandi.


W sumie wyszło głupio i ze szkodą dla wizerunku partii, ale podkreślmy - nie z powodu bojkotu jako takiego, tylko z powodu niekonsekwencji. Cieszyły się jedynie „spinki”, które bez obecności w mediach nie istniały, a które za jakiś czas przy zachwytach mediodajni zrobiły rozłam i wylądowały w PJN.


Dlaczego o tym przypominam? Dlatego, że nie wyciągnięto z tej historii żadnych wniosków. Kiedy w marcu tego roku PiS ogłosiło bojkot Radia Zet, po tym, jak Olejnik w swoim unikalnym stylu przeczołgała po raz kolejny Mariusza Błaszczaka, zaciskałem kciuki łudząc się, że tym razem to już będzie „naprawdę”. Podobnie jak w 2008 roku, tak i teraz sondażownie nie wykazywały żadnych wahnięć poparcia, a przecież gdyby był choć cień możliwości to bez wątpienia taki spadek zostałby ogłoszony, rozpropagowany i nagłośniony. Niestety, i tym razem czyjeś ciśnienie (stawiam na działanie szefa kampanii - Poręby) na mikrofon „Stokrotki” okazało się tak przemożne, że pół roku później do studia zawitał Adam Hofman i z miejsca został wzięty pod fleki za swą wypowiedź o „chłopach z PSL-u”.


I znowu, zamiast poważnego sygnału dotykającego patologii świata medialnego w Polsce, wyszła ośmieszająca awanturka. Warto było się napinać? Odchodzić trzaskając drzwiami, by bez wyraźnego powodu wracać i dostać na progu w twarz? Do opinii publicznej z tego wszystkiego dotarł przekaz, że „pisuary” znowu się wygłupiły.


Najświeższa sprawa: połowiczny bojkot TVN-u. Ziobro podczas pamiętnego wydania „Faktów po Faktach” wdeptał „Stokrotkę” w ziemię, do tego stopnia, że stacja nie zdecydowała się wyemitować rozmowy w paśmie powtórkowym. Zuch. Na zimno wypunktował łgarstwa Tusk Vision Network – w świat poszedł czytelny i konkretny komunikat, wyjaśniający dlaczego PiS nie weźmie udziału w debatach zorganizowanych przecież – nie łudźmy się - tylko po to, by rzucić się do gardeł „pisowcom”, co by nie mówili. Ten zamiar spalił na panewce, o czym można się naocznie przekonać obserwując debaty, które zwyczajnie się nie kleją, bo amputowano z nich podstawę zamysłu dramaturgicznego: zabrakło dyżurnych chłopców do bicia.


Tylko po kiego diabła inni przedstawiciele PiS-u udzielają się w pozostałych audycjach, gdzie traktowani są wedle wypracowanego latami, agresywno-pogardliwego schematu? Znów – brak konsekwencji.


III. Delegitymizować mediodajnie!


No i najważniejsze – czemu warto bojkotować najbardziej załgane reżimowe mediodajnie, powołane swojego czasu do propagandowej osłony utrwalaczy i beneficjentów III RP oraz ich aktualnych, politycznych ekspozytur? Ano temu, że aby skutecznie spełniały swą rolę, potrzebują ciągłego uwiarygodniania się w oczach społeczeństwa. Takiej permanentnej legitymizacji dostarczają właśnie politycy głównej siły opozycyjnej przychodząc do studia, gdzie - chcąc nie chcąc - pełnią rolę pożytecznych idiotów. Dzięki temu TVN, czy inna Zetka może stroić się w szaty bezstronności i obiektywizmu, bo przecież „ich anteny są otwarte dla wszystkich”. A że na tych antenach jedni są głaskani, a inni gnojeni? A kto będzie wnikał, poza tym pewnie „pisiołki” sobie zasłużyli, bo w kółko się awanturują...


Dlatego twierdzę twardo: bojkot stronniczych mediodajni stanowi problem dla nich, nie dla PiS-u. Taka odmowa legitymizacji stawia je w kłopotliwej sytuacji. Doskonale pamiętam niewyraźne miny cyngli z Wiertniczej podczas bojkotu w 2008 roku. Widzę drętwotę obecnych „debat”. Media, szczególnie audiowizualne, żywią się kontrowersją, dynamiką. Bez obecności PiS-u ta dynamika siada, a bez tego na dłuższą metę nie sposób utrzymać oglądalności. Reasumując, o ile PiS-owi do utrzymania „słupków” mediodajnie nie są potrzebne, co wykazały przykłady bojkotów TVN i „Zetki”, o tyle PiS jest potrzebny mediodajniom do robienia show – czyli cyklicznych seansów nienawiści.


Bojkot, nieobecność na antenie głównej partii opozycyjnej jest wyraźnym sygnałem, krzyczącym oskarżeniem, że stronniczość danej stacji przekracza wszelkie granice, że dane medium jest wyrobnikiem jednej, mainstreamowej opcji. I takie oskarżenie wbrew pozorom bardzo ich uwiera, bo niszczy narrację.


IV. Drugi obieg 2.0


Na przeszkodzie do wdrożenia proponowanego rozwiązania stoi mit wszechmocy mediów, który jak sądzę jest powodem opisywanych wcześniej kontredansów. Wedle tego mitu, należy „istnieć” nawet w skrajnie nieprzyjaznych miejscach, by przebić się ze swym komunikatem do masowego odbiorcy. To szkodliwa bzdura. Bzdurę tę powielają umiarkowani dziennikarze pokroju Jankego, który na stronach „Rzepy” biadał, że PiS odmawiając udziału w debatach popełnia błąd. Tymczasem, z każdym tygodniem okazuje się, że było to bodaj najlepsze posunięcie w tej kampanii.


W hołdowaniu powyższemu mitowi „istnienia” w mediodajniach może było coś na rzeczy jeszcze parę lat temu, ale nie teraz. Otóż, konsekwentne wypychanie patriotycznego przekazu z głównonurtowych mediów okazało się nieskuteczne. Ta metoda skutkowała do pewnego momentu, ale świat się zmienia. Wstrząs 10 Kwietnia 2010 w połączeniu z kneblem zaciskającym się coraz bardziej na kontestatorskich treściach zmusił opcję niepodległościową do szukania innych kanałów przekazu - budowania DRUGIEGO OBIEGU 2.0.


Ten drugi obieg ma się coraz lepiej, a pamiętajmy, że to dopiero początki. Ma tę zaletę, że jest bardzo bezpośredni - w przeciwieństwie do tradycyjnych, bezosobowych form nadawania. Docieranie do ludzi z zakazanymi filmami, spotkania w domach kultury, plebaniach, klubach „Gazety Polskiej”, kupowanie opozycyjnych gazet, przyznawanie się przed znajomymi do słuchania Radia Maryja, uczestniczenie w inicjatywach zrodzonych w sieci na niepoprawnych politycznie portalach – to wymusza osobiste zaangażowanie, rodzi poczucie wspólnoty i promieniuje na otoczenie.


Pozornie to nic w porównaniu z potęgą tradycyjnych reżimowych przekaziorów, ale gdyby to naprawdę było „nic”, to komuniści nie ścigaliby podziemnej bibuły, a obecnie nie próbowano by dezawuować na każdym kroku alternatywnego przekazu. Nie wkładano by tyle zaangażowania w przejecie Presspubliki przez zwąchanego z WSI szemranego biznesmena, nie odcinano by od reklam nieprawomyślnych mediów, nie odmawiano by emisji spotów gazecie z dołączonym filmem Stankiewicz i Pospieszalskiego czy nowo powstałemu dziennikowi, nie zwalczano by prawem i lewem kiboli. Milczano by po prostu, bo komu może zagrozić garstka „oszołomów”...


Tymczasem jest odwrotnie – mainstream i jego elity szaleją. Nic dziwnego. Taka jest logika tego systemu: musi być szczelnie domknięty, albo pada. Każda szczelina powoduje prędzej czy później jego rozsadzenie.


Zatem, zamiast pielgrzymować do Zetek, Tefałenów i robić z siebie kopanych po nerach durniów i frajerów, niezdarnie odgryzających się prześladowcom ku uciesze lemingowatej ludożery, należy skupić się na rozbudowie własnych, alternatywnych form przekazu. Wzmacniać współczesny DRUGI OBIEGg 2.0. Konsekwentnie, z uporem docierać do ludzi. Te wszystkie pozornie nieliczne i rozproszone inicjatywy – blogowiska, stowarzyszenia, gazety, media internetowe itd. - są jak rój. Można utłuc jedną czy drugą pszczołę, ale koniec końców rój zawsze wygrywa.


A tamtych z Czerskiej, Wiertniczej i innych eremefów – chromolić. Nie dawać im żeru swoją obecnością, nie uwiarygadniać. Niech się duszą we własnym sosie. Gdyby choć połowę tej energii, którą zaangażowano w odwojowywanie przekazu „tamtych” i „zaistnienie” przeznaczono na budowę własnych kanałów dystrybuowania polityczno-społecznego przekazu i idei, już dawno bylibyśmy potęgą.


Tylko - czy ktoś to lecącym do kamer jak ćmy do świecy, zakochanym w światłach i mikrofonach politykom - wytłumaczy?


Gadający Grzyb

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz