niedziela, 18 marca 2018

Rejterada

Jak widać, osławiona „murzyńskość” niejedno ma imię - tyle że różne ekipy praktykują ją wobec różnych „bezalternatywnych” protektorów.

I. Dobrze, że nie ma tu „Walmartu”

Na początek komunikat. Oto za nami pierwsza niedziela bez handlu, za moment kolejna – i proszę sobie wyobrazić – nie umarłem z głodu, a nawet mam silne przeczucie, że nic podobnego nie nastąpi w dającej się przewidzieć przyszłości. Nie zauważyłem również ludzi dogorywających na ulicach, bądź masowo dobijających się do centrów handlowych, tudzież marketów. Nie zaobserwowałem nawet desperatów snujących się z obłędem w oczach i nie mających pojęcia co ze sobą zrobić. W poniedziałek zaś wybrałem się na zakupy – i znów zaskoczenie: nie nastąpił zbiorowy szturm wyposzczonego narodu na sklepy, ruch był taki sam jak zawsze. Słowem, wszystkie katastroficzne przepowiednie okazały się, jak było do przewidzenia, bujdą na resorach i jałowym narzekactwem garstki egoistów, gardłujących dla własnej wygody o pozbawianiu ich „wolności” i „prawa” do niedzielnych zakupów – i mających zarazem gdzieś te biedne, ganiające między półkami a kasą dziewczyny. Mam szczerą nadzieję, że mogły sobie wreszcie trochę odpocząć – również psychicznie, od sarkań zniecierpliwionych klientów, którzy jakoś nie są w stanie zrozumieć, że polityka minimalizacji kosztów poprzez celowe redukowanie personelu musi odbić się na jakości obsługi.

Całe szczęście - i tu już przechodzę do głównego tematu - że ustawy o handlu w niedzielę nie musieliśmy „konsultować” z ambasadą Izraela, ani z amerykańskim Departamentem Stanu, bo skutki byłyby takie same jak z nowelizacją ustawy o IPN, która właśnie na naszych oczach jest stopniowo odsyłana w niebyt. Sugestie rządzących (ostatnio prezydenta Dudy w wywiadzie dla „Dziennika”) formułowane pod adresem Trybunału Konstytucyjnego są jednoznaczne: ustawę należy „wykastrować”, by Żydzi i Amerykanie przestali się nas czepiać. Tak więc, gdyby na naszym rynku działał taki „Walmart”, to zapewne projekt wolnych niedziel błyskawicznie by upadł, bo amerykańska dyplomacja potrafi bardzo sprawnie lobbować za swoim biznesem. Zostalibyśmy postraszeni „pogorszeniem stosunków” i międzynarodowym arbitrażem (firmy z USA co do zasady nie przegrywają przed takimi gremiami) – i byłoby po sprawie. Warto tu przypomnieć, że w podobnym stylu w 2016 r. ambasador Paul W. Jones storpedował projekt chińskiej inwestycji w ramach „nowego Jedwabnego Szlaku” - budowy kanału Odra-Wisła (tzw. „Kanał Śląski”) - i to na kilka dni przed wizytą prezydenta Xi Jinpinga, kiedy to miano sfinalizować umowę.


II. Kompromitacja

Dziś historia się powtarza i spełniają się moje obawy wyrażone niedawno w artykule „Moratorium, czyli »uspokajactwo« stosowane” - najpierw mamy patriotyczne wzmożenie, a następnie cichą rejteradę przestraszonych własną odwagą mężyków stanu.

Wróćmy na chwilę do wspomnianego wywiadu, udzielonego przez prezydenta Andrzeja Dudę Piotrowi Zarembie z „Dziennika”. Jest to jedno wielkie trąbienie do odwrotu, nieudolnie maskowane „suwerennościową” retoryką. Z jednej strony bowiem padają zaklęcia w rodzaju „nikt z zagranicy nie może nam dyktować, czy wolno Polakom bronić się przed szkalowaniem”, ale gdy przychodzi do konkretów, to prezydent uderza w zgoła odmienne tony. Odpowiadając na pytanie dziennikarza odnośnie naszych relacji z Izraelem i USA (w tym kwestię obronności), Andrzej Duda przyznaje: „Między innymi dlatego skierowałem ustawę o IPN do Trybunału Konstytucyjnego. Chcę, żeby chłodnym okiem ocenił, czy prawo zostało przygotowane dobrze, bezpiecznie, choćby dla świadków tamtych straszliwych wydarzeń”. Prezydent oczywiście doskonale wie, że żadne świadectwa ocalałych nie są zagrożone - a przy okazji tak on, jak i wywiadujący przechodzą do porządku nad elementarną sprzecznością: „nikt nam nie będzie dyktował...itd” - lecz jednocześnie ustawę do TK skierował w trosce o relacje z USA i Izraelem. Wszystko niemal na jednym oddechu, by kilka zdań później półgębkiem potwierdzić sugestię Zaremby, że oczekuje od TK pomocy w wyplątaniu się z „niezręcznej sytuacji politycznej” (Jeżeli wskazówki co do legislacji można uznać za »pomoc w wyplątaniu się«, to tak. Może pan to tak rozumieć”).

No i wreszcie, pada wprost wyrażone oczekiwanie, co do orzeczenia Trybunału: Przede wszystkim dodałbym jednoznaczną deklarację, że chodzi wyłącznie o czyny popełnione z winy umyślnej. Ale, jak wspomniałem wcześniej, liczę na orzeczenie trybunału. To będzie najlepsza wskazówka, co dalej robić z tym prawem”. Prezydent jako prawnik doskonale wie, że ograniczenie penalizacji do „winy umyślnej” oznacza pozostawienie z ustawy jedynie retorycznej wydmuszki. Przecież znana powszechnie linia obrony paszkwilantów używających określenia „polish dead camps” sprowadza się właśnie do obłudnych zapewnień, że „nie chcieli nikogo urazić” i mieli na myśli jedynie „geograficzną lokalizację” obozów. Teraz, o ile TK spełni „zapotrzebowanie”, to tłumaczenie zostanie usankcjonowane prawnie. Co ciekawe, w tym akurat przypadku nie słychać alarmów, że Trybunał został „upolityczniony” i zapewne wyda wyrok na zamówienie – milczy „totalna opozycja” wraz ze swymi mediami, milczy Bruksela, milczy Ameryka... Najwyraźniej wszystkie zainteresowane ośrodki stoją na stanowisku, że jest upolitycznienie „słuszne” i „niesłuszne” - i jeżeli tylko TK zachowa się prawidłowo i spacyfikuje ustawę zgodnie z obstalunkiem, to wszystko będzie w jak najlepszym porządku i nikt nie rozedrze szat biadając nad upadkiem praworządności.

Koniec końców, wygląda na to, że sami sobie, w pełni „suwerennie” „podyktowaliśmy” rejteradę – w „trosce o relacje”, ma się rozumieć i żadne naciski zewnętrzne nie miały tu nic do rzeczy... Kto chce, niech wierzy. A mówiąc serio: widać wyraźnie, że na najwyższych szczeblach PiS zapadła decyzja o strategicznym odwrocie, którą można streścić następująco: 1) nie stosujemy uchwalonych przepisów; 2) rękami Trybunału Konstytucyjnego wybijamy ustawie zęby i staramy się ugłaskać Izrael oraz USA; 3) odkładamy na „święty nigdy” ustawę reprywatyzacyjną. Czyli zrobimy dokładnie odwrotnie, niż powinniśmy. Oznacza to całkowitą kompromitację, a dla świata (szczególnie zaś dla nieprzyjaznych nam środowisk) powyższe stanowi sygnał, że można z nami zrobić wszystko – trochę pokrzyczymy, ale wystarczy, niczym w bajce o wilku i trzech świnkach, „chuchnąć, dmuchnąć” i nasz słomiany domek rozlatuje się w drobny mak. Ciekawe tylko, jak opinii publicznej wyjaśnią to wszystko publicyści z redakcji uzależnionych finansowo od różnych partyjno-rządowych „kroplówek”. Stawiam na narrację o „moralnym zwycięstwie” i wyższych racjach stojących za ustępstwami.


III. „Murzyńskość”

Do takiego wniosku skłania mnie paniczna reakcja niektórych mediów na ujawnienie przetrzymanej w MSZ notatki o amerykańskich „ostrzeżeniach” w sprawie przepisów o IPN oraz projektu ustawy reprywatyzacyjnej. Jak pamiętamy, spotkanie z Thomasem K. Yazdgerdi'm (odpowiedzialnym w Departamencie Stanu za kwestie związane z holokaustem) odbyło się 19 stycznia, a notatka trafiła do Ministerstwa Sprawiedliwości dopiero 30 stycznia. Ujawnienie tego „zatoru komunikacyjnego” wywołało prawdziwą burzę – dopytywano się o przyczyny opóźnienia i kto zawinił, a w tle pobrzmiewała niedopowiedziana sugestia, że gdyby Min. Sprawiedliwości wiedziało o sprawie, to ustawa w obecnej wersji nie ujrzałaby światła dziennego. Czyli, na zmarszczenie brwi „strategicznego sojusznika”, wyrzucilibyśmy projekt do kosza – tyle, że po cichu, a nie jak teraz, w świetle międzynarodowych jupiterów. Jak się domyślam, wtedy wszyscy byliby zadowoleni – a co niektórzy może nawet otarliby z ulgą pot z czoła, że oto udało się zachować fikcję „nadzwyczajnych stosunków” z naszymi „partnerami”. Retorycznie tylko zapytam, czy polska dyplomacja komunikowała w ramach symetrii stosunków stronie amerykańskiej, że ewentualne uchwalenie „ustawy 447 (1226)” zostanie odebrane przez Polskę jako krok nieprzyjazny? Jak widać, osławiona „murzyńskość” niejedno ma imię - tyle że różne ekipy praktykują ją wobec różnych „bezalternatywnych” protektorów.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Koniec złudzeń

Polska – USA: zaufanie traci się tylko raz

Moratorium, czyli „uspokajactwo” stosowane

Hucpa – reaktywacja

Ćwierć miliarda za nic

Nic tak nie gorszy, jak prawda

Jedwabne – czas prawdy

Koniec epoki „pedagogiki wstydu”

Lekcja ojkofobii


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 11 (16-22.03.2018)

1 komentarz:

  1. Z tego co widzę to dużego zainteresowania tym wątkiem nie ma w ogóle. Sam nie wiem,dlaczego.

    OdpowiedzUsuń